zofia beszczyńska

| wersja polska | english version | version française | versión española |

Dziobadło

Było raz sobie stworzonko, które żyło na obrazku w liliowych ramkach. Ktoś je tam namalował i zostawił, nie dając mu nawet imienia. Ale ja i tak wiem, jak się nazywało: Dziobadło. Po prostu nie mogło nazywać się inaczej. Było podobne do dziobaka, ale miało pióra we wszystkich kolorach tęczy (z przewagą lila i fioletu). A jego nóżki były tak żółte, że prawie złote. Tak dziwny dziobak: takie dziobakowe dziwadło. Dziobadło!
Dziobadło było śliczne, kolorowe i pełne fantazji, tylko trochę smutne.
Chyba jestem jakieś dziwne – myślało sobie. A na pewno samotne. Nie ma tu nikogo poza mną. Do zaprzyjaźnienia się i w ogóle. No i właściwie co to za miejsce, w którym jestem? Hm, hm.
I rozejrzało się na wszystkie strony.
Z przodu zobaczyło światło, a z tyłu cień.
Co wybrać? – nie mogło się zdecydować.
Dla pewności obróciło się dookoła jeszcze raz i wtedy ujrzało – gdzieś pośrodku – coś zielonego.
Tam pójdę! – ucieszyło się.
I poszło.
Szło, szło, aż zobaczyło przed sobą coś dziwnego. Jeszcze dziwniejszego ode mnie? – zdziwiło się.
Był to muchomor. Normalnie muchomory stoją mocno wrośnięte w ziemię, na ogół w leśnym poszyciu, i grzecznie czekają, aż przylecą do nich muchy. Ale ten – nie. Ten miał nogi. Tylko dwie, ale zawsze. I przebierał nimi tak szybko, że aż chodził.
– Cześć – powiedziało Dziobadło. – Nazywam się Dziobadło, a ty?
– A ja jestem Muchochód. – A widząc zdumione spojrzenie Dziobadła dodał: – Nie czułem się dobrze w lesie. Koledzy mi mówili, że porządny muchomor powinien cierpliwie czekać na muchy. A ja wolę za nimi chodzić!
– Chodźmy więc razem! – ucieszyło się Dziobadło.
I poszli.
Szli, szli, aż doszli nad morze. Był piękny, upalny dzień. Ale na plaży nie spotkali nikogo oprócz białego śniegowego bałwanka, który opalał się w słońcu. Powinien się w tym słońcu roztopić, ale się nie roztapiał. Podobnie jak nic a nic nie mógł się opalić. Wciąż pozostawał biały. Jak śnieg.
– Cześć – powiedział na ich widok. – Nie wiecie przypadkiem, jak się tu można opalić?
Niestety nie wiedzieli. Dowiedzieli się za to, jak się bałwanek nazywa. Nazywał się mianowicie Piaskał, a zdrobniale Piaskałek. No i bardzo dobrze.
Siedzieli razem na piasku, siedzieli, aż poczuli się głodni. Much żadnych niestety w pobliżu nie było, roślin także, nie mówiąc o rybach. Po ryby trzeba byłoby skoczyć do morza, a na to żadne z nich nie miało ochoty. Tylko Dziobadło przez chwilę się nad tym zastanawiało, bało się jednak, że jego piórka stracą swój piękny liliowo-fioletowy kolor; a zresztą skąd wiadomo, czy Dziobadła, takie jak on, jadają ryby? No i jeszcze Piaskał miał nos z marchewki, ale przecież nie będą zjadali nosa kolegi.
I tak siedzieli, siedzieli, nic do siebie nie mówiąc, aż zaczęło im się nudzić.
– No dobra – odezwało się w końcu Dziobadło. – Mam taki pomysł, żeby wrócić.
– Wrócić? A dokąd? – zainteresowali się chórem Muchochód i Piaskał.
– A do mnie – odparło Dziobadło z prostotą. – Zobaczycie, będzie fajnie!
I wrócili.
Na obrazku w liliowych ramkach nic się nie zmieniło, tylko oprócz światła i cienia lepiej było widać tajemniczą zieloną ścieżkę, na której rozpoczęła się podróż Dziobadła. I dzięki której spotkało Muchochoda, Piaskała i zobaczyło morze. A także dowiedziało się wiele ciekawych rzeczy. Może jeszcze kiedyś wyruszy nią na kolejną wyprawę? Ale na razie nie czuło się już ani dziwne, ani samotne, tylko bardzo szczęśliwe, bo miało przyjaciół.
A co z jedzeniem? – zapytacie. Przecież wszyscy byli głodni!
O, to jest, zapewniam Was, najmniejsze zmartwienie. Wystarczy domalować na obrazku kilka zgrabnych Bardzo Dziwnych Roślin (jeszcze nie mają imion, ale to chyba nic nie szkodzi?), które każdego ranka i wieczora dawałoby po jednym Bardzo Dziwnym Owocu każdemu z trojga przyjaciół. Albo też postawić obok obrazka bukiecik kwiatów, miseczkę z orzechami lub rozrzucić parę kamyków. Bo kto to wie, czym naprawdę takie stworzenia się żywią? Ale jednego jestem pewna: skoro potrafią wędrować tajemniczą zieloną ścieżką z głębi obrazka, to tym bardziej mogą wychodzić z jego liliowych ramek, kiedy tylko zechcą!


Do góry |

Menu Zofi Beszczyńskiej: